-

valser : Bramki strzelone na wyjeździe liczą się podwójnie

Obietnica, albo pocałunek śmierci

W środowisku ludzi dla których najważniejszy w życiu jest święty spokój panuje omerta na mówienie na głos o swoich planach i marzeniach. Można sobie coś tam po cichu dłubać, do czegoś dochodzić, ale mówienie o tym na głos, na dodatek publicznie, jest niestosowne.

Wspominałem ostatnio ze znajomym jedynego polskiego hokeistę, który wygrał Puchar Stanleya – Krzysztofa Oliwę, jak w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, będąc kilkunastoletnim hokeistą GKS Tychy i uczniem technikum górniczego, tłumaczył swoje nieprzygotowanie do lekcji, że był na treningu i nie odrobił zadań. Nauczyciel oczywiście nie uwzględnił tego, postawił mu bombkę, na co Krzysiek powiedział, że on to chrzani, wyjeżdża do Kanady i będzie grał w hokeja, w NHL. W klasie wszyscy rżeli z Krzyśka, głównie za plecami, bo w twarz to już nie bardzo kolegom wychodziło, głównie dlatego, że woleli mieć święty spokój. Doszło też do pouczającego wykładu, w którym Oliwa usłyszał, że jak się nie będzie uczył, to nie będzie miał roboty w oddziałach fedrujących na przodku i nigdy do niczego nie dojdzie. Minęło kilka lat. Dziewiętnastoletni Krzysiek wyjechał za ocean. Reszta jest historią.

Inna, ale w całkiem podobnym klimacie i temacie, historia związana jest z dwukrotnym mistrzem olimpijskim judo – Waldemarem Legieniem. W 1988 roku, kilka miesięcy przed olimpiadą w Seulu, Legień udzielił wywiadu, w którym powiedział, że w Korei ma realne szanse na medal. Rok wcześniej na mistrzostwach Świata wywalczył trzecie miejsce i był w czołówce startujących w kategorii do 78kg. Ze względu na zdobyte punkty w rankingu był rozstawiony w turnieju i mógł zajść daleko. Wybitne dzienniarstwo  polega jednak na tym, ze z frazy „realne szanse na medal”, łatwo robi się „Legień jedzie po zloto”. Rozmowy na antenie nie dało się już odkręcić, a nazajutrz po wywiadzie w telewizji poleciały tytuły w prasie. O kulisach tej rozmowy dowiedziałem się kilka lat później jak Legień zdobył drugie złoto olimpijskie w Barcelonie, a dzisiaj to już można sobie oficjalnie poczytać i powspominać.

Jak czytałem wtedy, w 1988 roku te wypowiedzi, to dotarło do mnie, że po pierwsze – żeby złożyć taką deklarację, to trzeba mieć realne umiejętności, realnie oceniać swoje szanse i przeciwników, no i trzeba mieć jaja, żeby na głos taki plan/marzenie wypowiedzieć.

Legieniowi to wyszło na dobre. Postawił się pod ścianą, nie zaprzeczał, że jedzie do Korei po medal. Zaakceptował, że znalazł się w jednokierunkowej ulicy i innego wyjścia nie ma. Trzeba wygrać. No i tak to się dzieje - jak coś jest na głos wypowiedziane, jak jest zapisane, to staje się pierwszym krokiem na drodze do tego, żeby stać się realnością. Presja jaka została wytworzona przez media wokół Legienia była ogromna i gdyby Legień znalazł się poza podium, albo gdyby kolor medalu był inny niż złoty, to byłby to niezły powód do komentarzy i kpin ludzi, którzy marzą o tym, żeby mieć święty spokój i co najwyżej obserwują zmagania z pozycji sofy przed telewizorem. W każdym razie misja „jade do Seulu po złoty medal” zakończyła się pełnym sukcesem.

Cztery lata później Legień już był ostrożniejszy w wypowiadaniu kwestii w obecności dziennikarzy, tym bardziej, ze startował w wyższej kategorii do 86kg i to już było inne wyzwanie. Jest pierwszym judoką, który zdobył dwa złote medale olimpijskie w dwóch różnych kategoriach wagowych.

Miałem szczęście i przywilej trenować z judokami Czarnych Bytom w latach 1992-93, w czasie kiedy Legień wygrywał drugi medal olimpijski, kiedy po olimpiadzie został trenerem pierwszej drużyny, aż do jego wyjazdu do Francji i objęcia funkcji trenera w Racing Club Paris.

Dla mnie ten trening był nieoceniony. Konkretna lekcja i przełom w podejściu do swoich spraw. Źródło promieniowana wiedzy i umiejętności, dyscypliny, planowania, świadomości celów, dbałości o szczegóły w treningu, przykładania się do roboty i całej masy innych drobiazgów, które pomagają przygotować się na zwycięstwo i sukces.

Legień osiągnął we Francji spektakularne sukcesy również jako trener, a ostatnio jako manager klubu. Jego wychowankowie zdobywali medale na mistrzostwach Europy i Świata oraz na igrzyskach olimpijskich.

Wywiad z Legieniem – tutaj.

Największą znaną mi sportową obietnicą był komunikat Marka Messier podczas playoffow NHL w 1994 roku. W przeddzień szóstego meczu, kiedy New York Rangers byli 60 minut od wyeliminowania w finale konferencji przez New Jersey Devils, Mark Messier zapowiedział, że wygrają szósty mecz i będą walczyć o finał.

Słowa, które wypowiedział - We will win tonight – znalazły się na czołówkach wszystkich sportowych gazet. W rywalizacji „the best of seven”, po pięciu meczach Rangersi przegrywali rywalizację 2-3, ulegając w dwóch meczach z rzędu, prezentując się kiepsko na tle rywala.
Messier, będąc kapitanem Rangersow, mając na swoim koncie pięć wygranych Pucharów Stanleya, wszystkie z Edmonton Oilers, wypowiadając te słowa nie myślał o taniej sensacji. Jak sam wyjaśniał – po prostu wierzył w siebie i możliwości swojego zespołu i chciał to przede wszystkim swoim współgraczom przekazać.

Oba zespoły przystąpiły do szóstego meczu w atmosferze podpompowanego ciśnienia. Pierwsze dwadzieścia minut zaprzeczało deklaracji Marka Messier. Po pierwszej tercji Rangersi przegrywali z Devils dwa do zera. Pod koniec drugiej tercji kontaktową bramkę dla Rangers strzelił młody Aleksjej Kowaljow z podania Messier.

Prawdziwy koncert zaczął się w trzeciej tercji. Następne dwie bramki dla Rangers – drugą, wyrównującą i trzecią dającą prowadzenie strzelił Messier. Na dwie minuty przed końcem meczu Devils ściągnęli z pola gry bramkarza i wprowadzając szóstego gracza w polu usiłowali doprowadzić do wyrównania. Po niedokładnym rozegraniu w tercji ataku przez Diabłów, do krążka dostał się Messier i długim strzałem z własnej tercji przypieczętował wygraną do pustej bramki. Nie tylko dotrzymał obietnicy, ale sam najbardziej przyczynił się do zwycięstwa, strzelając trzy bramki. Rangersi doprowadzili do wyrównania rywalizacji i w wygrali w siódmym decydującym meczu strzelając gola w dogrywce. W finale Pucharu Stanleya pokonali Vancouver i świętowali w 1994 roku zdobycie pucharu.

Dobrym podsumowaniem tego co było udziałem drużyny Rangersow i kapitana Marka Messier są słowa bramkarza – Mike’a Richtera – to co robi wrażenie, to nie są słowa, które Messier wypowiedział, tylko to co zaprezentował. W decydującym meczu wziął ciężar odpowiedzialności na siebie, strzelił trzy bramki i poprowadził drużynę do zwycięstwa, zdobywając swój szósty Puchar Stanleya.

W 2016 roku miałem okazję wysłuchać retrospektywnie jeszcze raz całej historii, podczas wykładu ówczesnego trenera Rangersow – Mike Keenana na sympozjum trenerskim, które corocznie odbywa się podczas mistrzostw Świata w hokeju.

Keenan jest jedynym trenerem, który wygrywał rywalizację ze swoimi zespołami w NHL i rosyjskiej lidze KHL. Przywołał swoje pierwsze spotkanie z Markiem Messier, który jeszcze przed sezonem nie krył po co przechodzi do zespołu z Nowego Jorku. Misja była prosta i zdeklarowana – wygrać Puchar Stanleya. Messier jako doświadczony weteran, lider zespołu, kapitan, utytułowany zawodnik ustawił zadanie Rangersow w sezonie 1993/94 w oczywistych rejestrach.

Keenan mówił o tym, że szczegóły tej misji były widoczne przez cały sezon. Wizerunki Pucharu Stanleya zdobiły szatnię i treningową infrastrukturę Rangers. Z zewnątrz to wygladało jak obsesja.
Keenan porównał sytuację z Nowego Jorku, to tej, która była jego udziałem w 2014 roku kiedy z Metallurgiem Magnitogorsk wygrywał Puchar Gagarina. Podobną rolę do tej, która miał Mark Messier w Rangersach, w rosyjskim zespole odegrał Danis Zaripow. Keenan nawiązał do wspólnych cech i elementów, które obydwa zespoły i ich liderzy pokazali na swoich drogach do zwycięstwa.

Deklaracja Marka Messier i jego zaangażowanie i wkład w zwycięstwo w sezonie 1993/94 zostało docenione przez ligę NHL, która od roku 2007 przyznaje Mark Messier Leadership Award – indywidualną nagrodę przyznawana każdego sezonu zawodnikowi ligi NHL, który wyróżnia się poprzez pozytywny przykład w działaniu na lodzie, motywację członków zespołu i poświęcenie się działalności społecznej i charytatywnej. Mark Messier, jest jednym zawodnikiem, który dotychczas zdobył Puchar Stanleya z dwoma drużynami pełniąc w nich rolę kapitana (1990 z Edmonton Oilers i 1994 z New York Rangers).

Sam w swoim sportowo-trenerskim hobby miałem jedną zabawną historię, która dotyczyła poruszanego tutaj wątku zgodności deklaracji z akcją, chociaż jej zasięg, scena i widzowie nie mogą w żadnym przypadku korespondować z wyżej prezentowanymi historiami.

W 2005 roku przygotowywałem swoją karatecką ekipę do udziału w mistrzostwach Polski karate. Ustalilismy jasny cel, że jedziemy po puchary i medale, zrobiłem z ekipą trzymiesięczny program przygotowań, zaplanowałem cały trening i nadzorowałem jego wykonanie. Nie brałem aktywnego udziału w przygotowaniach, miałem już wtedy 40 lat i zależało mi na tym, żeby się skupić na przygotowaniu moich podopiecznych do zawodów. Szło to średnio. Trenowaliśmy cztery razy w tygodniu i w ciągu tych trzech miesięcy nie było nikogo w ekipie, kto miałby frekwencję wyższąniż 80%. Mnie się wydawało, że jeśli określę cele, przedstawię plan, to mentalnie będzie łatwiej się do treningu ustawić, niż być zaskakiwany jakimiś niespodziankami. Okazało się jednak, że tam gdzie zaplanowane miałem zwiększenie obciążeń, to goście się nie pojawiali, a jeśli już byli na mocnym treningu, to opuszczali następny bo nie byli w stanie zregenerować się na czas.

Ostatnie treningi mieliśmy w środę i w czwartek przed impezą w weekend wiec zrobiem je stosunkowo luźne, żeby być w sobotnich i niedzielnych starciach na świeżości. Widziałem jednak po minach, że nastawienie do zawodów jest co najwyżej średnie więc skończyłem trening trochę wcześniej i dałem ekipie „motywacyjny speech”. Mimo absencji, robotę, która wykonali oceniłem na rzetelną i dającą szansę na sukces.

W pewnym momencie trochę mnie z tym motywowaniem poniosło i powiedziałem coś takiego, że w sumie start w zawodach to jest frajda i prosta sprawa. Trzeba tylko pojechać, zjawić się na macie, zrobić swoje i zabrać te puchary do domu, bo one tam po prostu stoją i trzeba po nie siegnąć, i one się nam należą, i taka jest w zasadzie nasza powinność. To, że ktoś stanie na drodze w tej misji, to jest mało istotny szczegół, który wymaga tego, że uzurpatorom trzeba po prostu skopać tyłki. Entuzjazmu nie było, było głuche milczenie. Nazajutrz, w czwartek, po ostatnim treningu, gdzie umawialiśmy się na piątkowy wyjazd - Agnieszka, jedna z moich startujących podopiecznych zadała mi pytanie, tak, żeby się upewnić, czy dobrze mój speech zrozumiała? Poleciało to mniej więcej tak…

- A sensei wczoraj nam powiedział, że wygrać zawody to jest prosta sprawa…

- No, tak - potwierdziłem.

-I że trzeba tylko wyjść na matę, skopać tyłki i zabrać puchary.

- No tak. Niezaprzeczalnie.

- To jak to jest takie proste, to czemu sensei w sobotę z nami nie wystartuje? W ten sposób byśmy zwiększyli swoje szanse na drużynowego mistrza – skonstatowała Agnieszka…

Nie dałem poznać po sobie, że mnie zatkało. No, ale musiałem szybko zmontować jakąś strategię, żeby jakoś podeprzeć moje słowa rzucone dzień wcześniej jako motywatory, w które Agnieszka jak widać, średnio uwierzyła, a już z całą pewnością zadając swoje pytania rzuciła mi proste – „sprawdzam”.

Tydzień wcześniej wszyscy przechodziliśmy aktualizację badań lekarskich umożliwiających start w zawodach więc formalnie byłem gotowy. Zgłoszenia i opłaty za zawodników trzeba było wysłać dużo wcześniej więc była szansa, że już jest za późno na moje zgłoszenie, ale obiecałem, że biorę ze sobą sprzęt – kimono i ochraniacze i jeśli tylko organizator będzie w stanie przymknąć oko na termin i dopisać mnie do listy startowej to wychodzę w Łomiankach na matę.

Postawiłem się sam pod ścianą swoimi motywującymi speechami, których nikt nie kupił. Sam nie byłem w reżimie treningowym, który dawałby mi jakąś pewność siebie w tym starcie. Jakby nie było, to są mistrzostwa Polski i mimo mojego doświadczenia i wcześniejszych osiągów, ryzyko, że polegnę było zdecydowanie większe. Ne byłem też w żaden sposób mentalnie przygotowany do zawodów. Nie miałem takich planów i pozostawał po prostu start z bomby. W niedzielę po zawodach miałem już wcześniej zaplanowane, że nie wracam z ekipą, tylko z Warszawy wylatuję do Zurichu, do mojej (przyszłej) żony. W piątek, na dzień przed imprezą, powiedziałem jej przez telefon, że startuje w tych zawodach.

WHAAAT???? YOU ARE CRAZY!!! – usłyszałem w słuchawce. Nie wtajemniczałem jej w szczegóły całej prowokacji, której uległem i którą sam wygenerowałem.

Cała ekipa zaglądała do gabinetu lekarskiego i pilnowała, czy nie zrobię jakieś myku i nie będę szukał sposobności, żeby się wymigać ze startu. Patrzyli na mnie jak na jakieś egzotyczne zwierzątko w zoo, które nazajutrz prawdopodobnie skończy usmażone na patelni, z dużym zaciekawieniem, troską i żalem. Przede wszystkim jednak mieli z tego tytułu niezłą dodatkową zabawę.

Organizator oczywiście zgodził się dopisać moje nazwisko do listy, bo 5 dych wpisowego piechotą nie chodzi, a poza tym, to sensejowi trzeba iść na rękę. W ten sposób znalazłem się na liście startowej w kategorii otwartej powyżej 35 lat . Startujących w tej kategorii było na szczęście niewielu. W pierwszej rundzie trafił mi się wolny los więc wychodziłem od razu do walki w strefie medalowej. Mogłem też wszystkich startujących w mojej kategorii poobserwować i dobrać do tego jakąś taktykę. Swoje przygotowanie kondycyjne oszacowałem na 30-40 sekund walki. Potem po prostu musiałem się liczyć, że nogi ugrzęzną mi w błocie, płuca zapłoną napalmem, głowa się zagotuje i przewrócę się sam z powodu braku tlenu.

Taktyka z tego wynikała prosta. Nie ma na co czekać, bo po pół minucie, z każdą sekundą moje szanse na wygranie będą się oddalać. Mojego kolegę Bronka, poprosiłem, żeby mi sekundował i tylko podawał mi czas do końca walki.

Mój występ w całym turnieju zamknął się w trzydziestu sekundach. Wszystkie walki wygrałem przed czasem. Zgłosiłem się po odbiór pucharu, tak jak parę dni wcześniej usiłowałem to innym wytłumaczyć.

Od tego czasu jestem trochę ostrożniejszy z deklaracjami. A ochota, żeby kogokolwiek do czegokolwiek motywować opuściła mnie na zawsze. Zrozumiałem wtedy głębiej i doceniłem te historie, które wyżej opisałem.



tagi:

valser
3 czerwca 2020 16:58
27     2947    19 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Paris @valser
3 czerwca 2020 18:02

Lubie takie historie...

... i baaardzo fajowy  wpis.  Zdarzylo mi sie - moze 2 moze 3 razy w zyciu - porwac sie "z motyka na slonce".  W takich extremalnych zdarzeniach pomaga jakis  "szosty zmysl",  potem dopiero, po fakcie  przychodzi refleksja... niemniej jednak uwazam, ze czesto trzeba ryzykowac...

... ale dzisiaj tez staram sie nie obiecywac za duzo... ani liczyc na czyjes obietnice.

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @valser
3 czerwca 2020 18:26

Z tą obsesją to prawda, ja jestem notorycznie podejrzewany o obsesje na różnych tłach. Bywa, że dostaję stuporu i nie poruszam się tylko stoję i gapię się w jeden punkt. Zanim zabiorę się do roboty

zaloguj się by móc komentować

KOSSOBOR @valser
3 czerwca 2020 18:33

Wszyscy lubimy historie, które się dobrze kończą :) Kompletnie nie znam się na sportach, które opisałeś, ale z przyjemnością przeczytałam notkę.

zaloguj się by móc komentować

adamo21 @valser
3 czerwca 2020 18:35

Podsumiwanie sezonu hokejowego z KWirusem w tle. Trenerzy o osiągnięciach 8,5 letniego dzieciaka. Motywowanie.

https://www.tribute.co/14-michael-marck/?utm_source=sendgrid.com&utm_medium=email&utm_campaign=website

Mam do tego dobrą fotkę, niestety nie wiem jak ją 'wkleić'. Próbowałem, ale bezskutecznie.

 

zaloguj się by móc komentować

onyx @valser
3 czerwca 2020 18:42

A jak wypadła reszta drużyny, udało się coś jeszcze zabrać z tego pucharowego stolika?

Oglądam właśnie serial/dokument o Michaelu Jordanie i Bykach. On też czasem coś deklarował a później kładł wszystko na szalę w trakcie rozgrywek. Jak mu nikt nie zalazł za skórę co było jego najczęstrzym powodem nakręcania się walkę to sam się stawiał pod ścianą.

 

zaloguj się by móc komentować

valser @onyx 3 czerwca 2020 18:42
3 czerwca 2020 20:37

Juz nie pamietam dokladnie. Cos tam jeszcze ugralismy, ale szalu nie bylo. Turniej w Lomiankach to byl moj ostatni wystep na matach w Polsce.

zaloguj się by móc komentować

valser @gabriel-maciejewski 3 czerwca 2020 18:26
3 czerwca 2020 20:42

Inaczej sie chyba nie da. I chyba inaczej to nie ma sensu. Po dekadzie plus szwajcarskiego zycia jak na emeryturze, bez wiekszych napiec i szajb, w ubieglym roku zalegla mi sie sie konretna szajba. I sie rozwija. Za wszesnie jeszcze, zeby o tym mowic, bo nie ma co strzepic buzi. Jesli sie juz odzywac w takich tematach, to trzeba to zrobic jak Mark Messier.

zaloguj się by móc komentować

darkforce @valser
3 czerwca 2020 21:11

Duży plus. Nigdy nie miałem szczęścia trenować z prawdziwym Mistrzem, ale pewny jestem jednego: nie znam przypadku by ktoś został mistrzem nie wierząc że może wygrać. Najważniejsze w motywowaniu zawodnika jest  pokazać mu że w ogóle da się osiągnąć wysokie cele pokonywaniem najpierw małych, potem coraz większych wyzwań. Jeśli oczywiście ma się do czynienia z ludźmi przekonanymi o swojej małej wartości. Taka bowiem jest duża większość. Cierpliwości zaś można nauczyć się.

zaloguj się by móc komentować

betacool @valser
3 czerwca 2020 22:55

Ten gość mi się przypomniał. Zapamiętałem go, bo przyjechał na olimpiadę i powiedział, że wygra, a wszyscy pukali się w czoło, bo sukcesów to on raczej nie miał.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Bill_Johnson

Jego ostatni występ skończył się źle. Dziś o tym doczytałem. 

https://www.ntn.pl/niesamowita-historia-billa-johnsona/

zaloguj się by móc komentować

pink-panther @valser
3 czerwca 2020 23:35

Przyznam,że sport na tak wysokim poziomie jak krajowy czy olimpijski to dla mnie zupełna egzotyka. Kojarzą mi się z nim słowa "wyrzeczenia" i "reżym". A tymczasem okazuje się, że to za mało. Potrzebna jest motywacja i pasja. Nie wiem czy dobrze myślę, ale fundamentem sukcesu jest realistyczna ocena swoich możliwości plus cztery czynniki powyższe. To są uwagi kompletnego laika.

Notka fascynująca. Gratuluję metody osiągania celów, jakie się sobie wytyczyło. Sport jest o tyle "zdrowy" w sensie rywalizacji, bo wyniki są mierzalne.

zaloguj się by móc komentować

valser @pink-panther 3 czerwca 2020 23:35
4 czerwca 2020 07:07

Sport wyczynowy produkuje jednowymiarowego czlowieka. Jest sie specjalista w bardzo waskiej, specyficznej dziedzinie. Nie ma czasu i przestrzeni zyciowej na to, zeby robic cokolwiek innego. Na dodatek, zycie sportowca jest krotkie, nawet jak ma sie szczescie i jest sie wolnym od kontuzji. Wielu sportowcow, nie wykluczajac z tego grona wybitnych - ma problemy z tym co robic po zakonczeniu kariery. To jest efekt tej jednowymiarowosci, ktorej nie da sie ciagnac w nieskonczonosc. Krotkoterminowosc jest w sport wpisana. Jesli nie ma sie naturalnej grupy wsparcia - rodziny, przyjaciol spoza sportowego kregu, zainteresowan pozasportowych, to szanse na ustabilizowane, zrownowazone zycie sa niewielkie.

Sport jest o tyle interesujacy, ze ma w miare jasno okreslone reguly i jesli sie ich nie przestrzega, to kara jest egzekwowana natychmiast, np. w postaci czerwonej kartki w futbolu. Jak sie znokautuje goscia na macie, to temat jest zamkniety. Pokonanemu nie pomoga zadne uklady i negocjacje. Jest out i sprawa jest jasna. W pozasportowym zyciu jest cala strefa cienia, w ktorej czasami ciezko jest zdefiniowac kto przeciwnik, kto konkurencja i kto dziala w grupie wsparcia.

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @valser 3 czerwca 2020 20:42
4 czerwca 2020 07:10

No ja mam trzy szajby do realizacji i też nic nie mówię

zaloguj się by móc komentować

valser @gabriel-maciejewski 4 czerwca 2020 07:10
4 czerwca 2020 07:19

Lepiej miec trzy niz jedna. Szansa, ze cos wypali jest statystycznie wieksza. Mnie wczoraj pojawily sie daty na horyzoncie. Wychodze z zamrazarki. Dzisiaj rozaniec w intencji Twoich szajb.

 

zaloguj się by móc komentować

qwerty @valser
4 czerwca 2020 08:13

niezłe opowieści na początek dnia; jest też druga strona medalu: jak porażki przekuwać na sukcesy i mieć zdefiniowane pojęcie sukcesu; bywa tez tak, że mamy 110% pewności o wyniku i wynik zaprzecza wszystkim założeniom/etc - mamy racje, trening, wiedzę, etc i w zderzeniu z otoczeniem g... wygrywa bo 'kryteria' rywalizacji są inne niż deklarowane

zaloguj się by móc komentować

Zrzutekranu @valser
4 czerwca 2020 08:48

Dobry morał. Bo mnie bardzo irytuje zarozumiałość współczesnych sportowców. 

zaloguj się by móc komentować

valser @qwerty 4 czerwca 2020 08:13
4 czerwca 2020 09:08

Porazka to lekcja, ze nie tedy droga. To jest jedyny przypadek kiedy nie nalezy byc zbyt pilnym uczniem i nie brac zbyt wiele lekcji.

Czasami jest tez tak, ze jest tylko jedna jedyna droga, a i tak ciagnie sie za krotszy koniec. I nic tu nie pomoga wiedza, plany, trening, poswiecenie. Szczescie, przypadek, to ze wstanie sie prawa noga i ma sie swoj dzien.

Ostatecznie wszystkie sprawy sie decyduja w glowie.

zaloguj się by móc komentować

valser @darkforce 3 czerwca 2020 21:11
4 czerwca 2020 15:15

To nie kwestia szczescia tylko raczej wyboru.  Wielu ciekawych ludzi poznalem przez sport. Trenowalem pod ich okiem, albo wspolpracowalem

karate -

Steve Arneil

Nick Da Costa

Jeff Whybrow

judo -

Waldemar Legien

hokej -

Miroslav Ihnacak

jako asystent trener od przygotowania kondycyjnego w Polonii Bytom

Bob Mongrain

- z Robertem sie widze za 10 dni. Na degustacji wina tym razem... a w lipcu na hokejowych obozach

Martin Dendis

Martina poznalem w Akademii Hokejowej Ochsnera i tak trafilem do Szwecji ze swoim seminarium treningowym z gumami oporowymi. Do tej pory jako jedyny Polak do tej pory trenowalem szwedzkich hokeistow, nie grajac nawet w hokeja.

 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @valser
4 czerwca 2020 20:53

Tekst zatykająco-podkręcający i z racji podtrzymanego napięcia i konkluzji i autoironii. Zwłaszcza końcówka. Więc tylko chwalę się swoim plusem.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @valser 4 czerwca 2020 07:07
4 czerwca 2020 20:58

Ale tu chodzi że pokonany jest ten znokautowany. Bo chyba raczej knockouty zdarzają się na macie. Są dozwolone.

"W pozasportowym zyciu jest cala strefa cienia, w ktorej czasami ciezko jest zdefiniowac kto przeciwnik, kto konkurencja i kto dziala w grupie wsparcia."

Strefa szarości i półcieni. Światło tylko w wierze i Słowie Bożym.

zaloguj się by móc komentować

valser @Magazynier 4 czerwca 2020 20:58
4 czerwca 2020 21:44

Wlasnie o to chodzi. Jest nokaut, sedzia ma prosta robote. Oglasza zwyciezce i nie musi sie bawic w jakies oceny punktowe. Zbierasz w torbe, idziesz do domu przemyslec swoje zachowanie. Temat prosty jak w przedszkolu.

Tego mi czasami brakuje. A po drugiej stronie masz takie historie jak Gabriel dzisiaj... ksiazka z allegro i "oddaj mi moje 20 zloty", bo drugi raz sprzedajesz moja ksiazke. W sporcie takie "domy wariatow" sie raczej nie zdarzaja. Chociaz jest roznie. Doping w tej chwili juz nie jest tematem numer jeden w patologii sportu. O wiele wiekszy biznes i to taki, ktory w normalnej, nieswirusowej sytuacji mieli sie codziennie to jest obstawianie meczy.

zaloguj się by móc komentować

Kuldahrus @valser
5 czerwca 2020 20:00

Wydaje mi się, że właśnie opisał Pan różnicę między odwagą, a brawurą. Niby i w jednym i w drugim chodzi o wyzwolenie się z jarzma świętego spokoju, ale różnica jest zasadnicza.

Pan Jezus porównał tych, którzy idąc za nim nie wyrzekają się wszystkiego, do człowieka nierosądnego który zaczął budowę, a nie ukończył jej bo nie obliczył wcześniej wydatków.
Ja tą przypowieść właśnie odczytuję w ten sposób, że w celu osiągnięcia jakiegoś celu(obrania drogi) trzeba z pomocą Ducha Świętego wyzbyć się wszystkich iluzji, wsłuchać się w Słowo Boga, aby trzeźwo ocenić sytuację, dzięki temu obrać właściwy cel i w odpowiedni sposób przygotować się(oczyścić) do tej misji(dążenia do celu) której chcę się poświęcić, a potem już odważnie wyrwać się ze strefy bezpieczeństwa.
Z kolei brawura to jest takie rzucenie się na żywioł i to zazwyczaj kończy się porażką.

 

Jeśli chodzi o motywowanie innych to uważam, że trzeba jak najbardziej to robić, ale też bez zbędnego idealizowania.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @valser 4 czerwca 2020 21:44
5 czerwca 2020 20:46

W full contact też? Przecież to strasznie niszczy młodych zawodników. Marnowanie energii i talentu. Ale jak goście mają nominały zamiast źrenicy, to nic tylko knockoutować.

zaloguj się by móc komentować

valser @Magazynier 5 czerwca 2020 20:46
5 czerwca 2020 22:17

W karate nie ma pieniedzy. Karate funkcjonuje na zasadzie okultystycznej sekty zbudowanej wokol mitu samodoskonalenia, ktore ma wymiar fizyczny i moralny. Ten caly Kodeks Bushido i inne bzdury np. medytacja. 

Sport jako sposob na zarabianie pieniedzy jest dzialalnoscia bardzo wysokiego ryzyka, zwlaszcza w dyscyplinach kontaktowych, gdzie kontuzja moze sie przydarzyc w kazdej chwili. Pomijam juz fakt, ze zycie sportowe jest krotkie i jak ktos jest przez pietnascie lat gra zawodowo w pilke to jest dziadek weteran.

Statystyka jest taka, ze np. w Szwajcarii jest zarejestrowanych 30 tysiecy hokeistow, a profejsonalistow ktorzy dostaja za gre pieniadze jest jakies 500 osob. Mniej niz dwa procent. Reszta sie bawi w hokej i do niego doplaca.

W Kanadzie ta statystyka wyglada jeszcze gorzej bo jest pol miliona zawodnikow, a w NHL pod kontraktem jest jakies tysiac dwiescie grojkow. Sa oczywiscie inne, nizsze ligi, ale tam pieniadze sa juz zadne, sporo zawodnikow ma zwykla robote i dostaje kase extra za wystepy.

Najlepszy jest chyba tenis pod tym wzgledem. W kazdym razie, jak tata Wojtka Fibaka decydowal o przyszlosci swojego syna, bedac znanym, cenionym i zarobionym lekarzem, to mu wyszlo, ze latwiej, szybciej i bardziej oplacalnie bedzie zrezygnowac ze studiow i powalczyc o wejscie do pierwszej setki rankingu tenisowego niz konczyc studia, specjalizacje i szarpac sie na dyzurach.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @valser 5 czerwca 2020 22:17
6 czerwca 2020 22:00

Aha, to kiedy piszesz o obstawianiu meczy, masz na myśli hokej?

zaloguj się by móc komentować

valser @Magazynier 6 czerwca 2020 22:00
6 czerwca 2020 23:03

Mam na mysli wszystko, lacznie z wynikami wyborow, bo to tez mozna bukmachersko obstawiac. Mozna mixowac mecze z siatkowki, tenisa, pilki, kajakarstwa - wszystko co jest na liscie.

O ile duze rozgrywki sa publicznie sledzone, obstawione przez media to ryzyko wpadki jest znacznie wieksze niz obstawienie meczu w trzeciej lidze, bo tym sie juz malo kto interesuje i ma tym oko. Wynik sie liczy i latwiej to ustawic. Nie jest to nawet kwestia przekupstwa i korupcji, tylko skutecznego pozyskiwania informacji o sytuacji w druzynie - sledzenia trendow, statystyk, informacja o kontuzjach, formie zawodnikow, atmosferze w druzynie - tych wszystkich danych, ktore moga miec istotny wplyw na wynik.

Tradycyjnie najbardziej obstawiony i skorumpowany jest futbol.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować